To mój pierwszy tekst o whisky. Cutty Sark to słynny brytyjski okręt, który przewoził herbatę z Chin. Morze jest żywiołem, który zawsze najbardziej mnie fascynował, dlatego wybrałem właśnie ten trunek, by rozpocząć nowy rozdział w moich degustacyjnych przygodach.
Whisky Cutty Sark – kilka słów o marce
Zbudowany w Szkocji okręt uchodził za jeden z najszybszych kliperów herbacianych. Uwiecznił go szkocki poeta Robert Burns w poemacie Tam o’ Shanter opublikowanym w 1791 roku. Natomiast sama marka narodziła się w roku 1923, gdy jej założyciele Francis Berry i Hugh Rudd doszli do wniosku, że na rynku brakuje dobrego blendu, który prezentowałby nieco łagodniejsze oblicze destylowanych trunków.
Jak się okazuje, Cutty Sark to nie tylko wolność morskiego żywiołu, ale także „proaktywne” przywiązanie do wolności obywatelskiej u dwóch wspomnianych wyżej dżentelmenów. Otóż, ich motywacją było nie tylko wypełnienie określonej luki na rynku rodzimym, ale także dostarczenie przyzwoitej whisky w dobrej cenie na rynek amerykański, gdzie akurat panowały ponure czasy prohibicji.
Cutty Sark szybko zyskała popularność w USA, a miał ją szmuglować sam Bill McCoy – słynny przemytnik, zwany Prawdziwym Billem, ponieważ sprzedawał tylko dobrej jakości towar, a także Uczciwym Przestępcą, ponieważ działał niejako z czystej pasji, nie wchodząc w konszachty z grupami przestępczymi i politykami.
Moja przygoda z whisky
Przyznam się szczerze, że gdy wyrosłem już z młodzieńczego okresu upijania się wódką, to zawsze odrzucało mnie od mocnych trunków. Może to kwestia złych skojarzeń, a może zwykłego braku sensorycznej dojrzałości. W każdym razie ta ostatnia przyszła chyba z wiekiem i nagle, nie wiedzieć czemu, zasmakowałem w mocniejszych alkoholach…
Jestem więc zupełnym laikiem, dzięki czemu proces świadomego wchodzenia w świat whisky mogę dokumentować na bieżąco. Ale też bez wstydu, bo przecież na wszystkim człowiek znać się nie może!
To, co fascynuje mnie najbardziej i czego poszukuję na początku swojej przygody, to nuty morskie. Chyba nie dojrzałem jeszcze do dymu (bo w parze z nim zazwyczaj mamy do czynienia z tym profilem smakowym), ale smaki opisywane jako morska bryza, sól morska czy wodorosty są tym, czego moje kubki smakowe pożądają najbardziej. Zobaczmy, czy znajdę to w whisky Cutty Sark 12!
Degustacja Cutty Sark 12
Whisky nabyłem drogą kupna na promocji u Pawliny. Stanowi ona blend destylatów, których pochodzenia producent nie zdradza. Wiemy tylko tyle, że są leżakowane przez co najmniej 12 lat i przechodzą przez ten proces w beczkach po bourbonie i po sherry.
Nos: zaraz po nalaniu jest dość ostro i ciemno, coś jakby asfalt. Ale po chwili otwiera się i faktycznie wyczuwam coś słonego – jakby mokry nadmorski deptak. Dalej coś, co określiłbym jako kandyzowane owoce. No to chyba możemy przyjąć, że jesteśmy w porcie…
Aromat nie ma charakteru czystej natury. Raczej właśnie portowej zabudowy, która koegzystuje z żywiołem morza, nabierając od niego wilgoci, która świeża wprawdzie nie jest, ale ma swój niezaprzeczalny urok! W sumie to lubię takie klimaty…
To, co wydawało mi się na początku asfaltem, teraz przypomina melasę z odrobiną czarnego pieprzu. W miarę jak whisky się otwiera, przybywa też trochę słodyczy. Aromat balansuje się, przypominając bardziej miodowo-maślaną nutę, którą opisuje producent. Zapachy coraz lepiej ze sobą współgrają.
Robi się… gościnnie. Najwidoczniej, gospodarz któregoś z małych mieszkanek portowych zobaczył, że stoję zdezorientowany i zaprosił mnie na prosty posiłek.
Aromat otworzył się w pełni i zharmonizował – jest jak placek z miodem smażony na maśle. Ale czekolady opisywanej przez producenta nie czuję…
Myślę, że po tych kilku minutach wstępnego zapoznania, mogę odhaczyć nos i sięgnąć po pierwszego łyka Cutty Sark 12.
Usta: jestem miło zaskoczony, ponieważ spodziewałem się, że alkohol będzie bardziej wyczuwalny na pierwszym planie, ale muszę przyznać, że całkiem udolnie chowa się pod smakiem, którego pierwsze wrażenie opisałbym następująco.
Atak (proszę wybaczyć winiarską nomenklaturę) zaskakująco smukły i kremowy. Producent twierdzi, że jest to pudding imbirowy z wanilią na bazie profilu słodowego i chlebowego. Skłamałbym, gdybym powiedział, że producent ściemnia!
Po przełknięciu rozchodzi się równie przyjemny smak, ale tym razem przechodzący w czekoladę. W finiszu czuć słodycz pomieszaną z czymś ostrym, ale nie przyprawowym, co trudno mi określić… W jakiejś recenzji znalazłem goździki i chyba coś w tym jest.
W miarę jak aparat smakowy przyzwyczaja się do alkoholu, to mogę przyznać, że wyczuwam też odrobinę owoców, o których wspominają zarówno recenzenci, jak i producent. Jest w nich miękkość owoców pestkowych i byłbym skłonny zgodzić się, że jest coś z rabarbaru [dodaję po czasie: zdecydowanie rabarbarowa nuta jest tym, co wyróżnia tę whisky].
Natomiast, jak wspomniałem na początku, najbardziej intryguje mnie sól morska. Jest ona wspominana na różnych stronach praktycznie we wszystkich etapach, w nosie i na języku. Producent mówi wręcz o przyjemnym słonym posmaku na ustach…
A jakie jest moje doświadczenie soli w Cutty Sark 12? Szczerze mówiąc, muszę się jej doszukiwać… Na ustach faktycznie czuję coś, jakby pozostałość po soli (jakby człowiek już kładł się spać po dniu nad morzem i, już umyty, przypominał sobie, że czuł sól)… Tak więc mój portowy gospodarz okazał się bardzo gościnny, bo umyłem zęby i położyłem się na skromnej pryczy pod oknem.
Jest też w posmaku specyficzna „cierpkość”, ale nie cierpkość świeżych owoców, z tym że mocno przegryziona, jakby przeżarte drewno. Biorąc pod uwagę, że jesteśmy w zapyziałym (w najlepszym tego słowa znaczeniu!) porcie, to smak ten nie gryzie się z całością doświadczenia, ale przydaje właściwego mu uroku. Powiedziałbym jednak, że jest w tym smaku coś z melasy, a w każdym razie coś ciemnego. Jeżeli natomiast są w tej whisky cytrusy, to wskazałbym na białego, gorzkiego grejpfruta.
Choć nie mogę powiedzieć, że sól jest w tej whisky nieobecna, to jednak nie obraziłbym się, gdyby było jej więcej…!
Co jeszcze? Z opisu producenta chyba najbardziej zgadzam się z „puddingiem imbirowym”. Zdecydowanie jest w tej whisky coś jakby budyń waniliowy (nie ma prawdziwej, szlachetnej laski wanilii, ale raczej coś przetworzonego, powiedzmy cukier waniliowy), co łączy się z pikantnością, której nie mogę przyporządkować do żadnego rodzaju pieprzów, więc pozostaje kategoria imbiru.
Jest ciekawie. To trzeba przyznać. Smak nie jest bardzo złożony, ale też nie jest nudny i jednostajny, jak choćby w 12-letnim Glenfiddichu (tak jak go zapamiętałem). W moim bardzo subiektywnym odczuciu blend ten wypada bardzo dobrze na tle single maltów, które można by kupić w podobnej cenie. Dzięki mieszance wielu różnych destylatów poddanej odpowiedniej obróbce w beczkach po bourbonie i sherry, smak jest intrygujący, a slogany marketingowe na temat wieloletnich tradycji marki nabierają właściwej treści w doświadczeniu degustacji!
Cutty Sark 12: podsumowanie
Czy doświadczenie z tą whisky mogę uznać za satysfakcjonujące? Biorąc pod uwagę, że moja wyobraźnia praktycznie od początku mogła zbłądzić w tak lubiane i oczekiwane przeze mnie klimaty morskie, to odpowiedź brzmi: Zdecydowanie tak. Choć jednocześnie traktuję to jako bardzo delikatny początek poszukiwań, jeżeli chodzi o te klimaty w smaku.
Cutty Sark 12 nie jest whisky elegancką i wyrafinowaną, ale też nie ma taką być! Jest w niej trochę nut, które przy pobieżnym spotkaniu można by określić jako „nieprzyjemne”, można by nawet uznać, że w swoich kontrastach jest nieco chaotyczna, ale właśnie wśród tych niedoskonałości leży jej urok! Jedno jest pewne, szkocki producent oferuje ciekawy mariaż smaków, którego zapewne nie powstydziłby się kapitan okrętu Cutty Sark, oddający się chwili relaksu w swojej kajucie!
Na koniec pytanie do znawców whisky: Jakie polecacie single malty, w których mocno obecne są nuty morskie?
Już wkrótce dalsze morskie poszukiwania, a w roli głównej Glen Scotia Campbeltown Harbour:
Zobacz również: przygoda na styku cygar i wina:
Dobrze się to czyta.
Bardzo mi miło! Pozdrawiam 🙂
Moja przygoda z whisky jest krótsza. Otóż pewna whisky spojrzała na mnie kuszącym wzrokiem, jam spojrzał na nią z pewnym młodzieńczym zapałem, rozochoceniem i ciekawością. I tak popatrzyliśmy na siebie… I dotarło do mnie, że dobrze wiem, że nic z tego nie będzie. Została więc w tymże metaforycznym porcie czekając na innego marynarza
😀 No i tak owa amorowa strzała trafiła na mnie 😉
Wolę piwo i wino. Choć to wszystko brzmi kusząco. Poczekam na kolejną recenzje, to kto wie. Zatem dzięki za wprowadzenie. Spróbujemy się z tematem.
Wino jest moim numerem 1 🙂
A do zaglądania zachęcam, bo będzie więcej!
Jeśli klimaty ,,morskie” w whisky, to Panie Filipie – Islay woła! A za nią Skye i Mull… Co prawda jeśli chodzi o blendy (blended malt dokladnie, blended scotch już mniej) lubię jedynie bottlingi Compass Box, natomiast niektóre single malt z w/w wysp karmią powonienie i podniebienie takim kalejdoskopem doznań, że ,,chce się do Szkocji” 😉
Mój “kompas” jak najbardziej wskazuje właśnie te destynacje! 🙂 A co konkretnie Pan poleca?
Obecnie jestem na rozdrożu, w co zainwestować, jeśli chodzi o następną butelkę… Czy iść właśnie w kierunku Islay i kupić Coal Ila 12. Czy Skye i wtedy Talisker 10, czy może raczej poszukać morskich klimatów… w Highlands i sięgnąć po Old Pulteney 12 albo Clynelish 14…
Pozdrawiam! 🙂
Filpie myślę że Talisker 10 wpisuje się idealnie w morskie klimaty i pozostał bym raczej przy wyspie Skye.
To już kolejny głos za Taliskerem w “konsultacjach”, które prowadzę tu i ówdzie! 🙂 Myślę, że na niego padnie… 😉
Choć alkoholu nie piję od 8 lat to z przyjemnością i ciekawością przeczytałam twój wpis. Cieszę się, że wracasz raz na jakiś czas. Pozdrawiam serdecznie!
Tym bardziej mi miło, Moniko! Podziwiam Twoją wytrwałość czytania moich tekstów o cygarach i alkoholu! 😉 😀
Pozdrowienia! 🙂
Pisz dużo, dobrze się czyta:)