Zbiera się na burzę. Siedząc na podjeździe pod domem, zabieram się za Taliskera 10. To pierwsza dymna whisky, z jaką się świadomie spotykam. Dokąd zaprowadzi mnie przygoda z torfowanym destylatem ze szkockiej wyspy Skye?… I skąd się tam wzięli irlandzcy bojownicy o niepodległość?
Jak już pisałem w poprzednich recenzjach (Cutty Sark 12 i Glen Scotia Campbeltown Horbour), w temacie whisky stawiam pierwsze kroki, a smaki, których poszukuję oscylują wokół żywiołu morza… Talisker 10 jest pierwszą whisky dymną, z którą odbywam świadome spotkanie. Zobaczmy, ile jest w niej morskiego charakteru!
Taliskera 10 nabyłem drogą kupna w sklepie AlkoOutlet.pl za 159 zł. Jest to hurtownia w Trójmieście, oferująca dobre ceny i wysyłkę w całej Polsce (przy zamówieniu kilku butelek przesyłka jest gratis). Ale przejdźmy do rzeczy, bo nie jest to post sponsorowany.
Talisker 10 – ile dymu, a ile morza?
Moje kubki smakowe przechodzą podwójną „kalibrację” tym, co smakuje najlepiej w gorące dni, czyli amerykańskim bourbonem. W szkle Wild Turkey 81 z kostką lodu i Buffalo Trace z kapką wody (o tych whiskey napiszę w następnych recenzjach).
Nos: W zapachu wita mnie przede wszystkim mieszanka dymu i pieprzu (po równo). W tle czuć nutę śliwkową. Jest intensywnie. Czuję jodynę. Coś, co jest bliższe wyrazu „szpitalnego” niż morskiego powietrza… Po chwili dym staje bardziej zniuansowany i czuć zwęglony torf. Pieprz również nie jest jednorodny – odnajduję zarówno czarny, jak i zielony.
Czekam aż whisky otworzy się i powita mnie jakimś jeszcze aromatem… Wiatr pod domem wieje coraz mocniej… Na ekran i klawiaturę spadają pierwsze krople deszczu. Czas zbierać się na taras… Po jakimś czasie nos staje się lepiej zbalansowany. Przy głębszym wdechu czuć zdecydowaną pikantność z odrobiną soli oraz bardzo nieśmiało wyglądającą spod tego wszystkiego słodycz.
Przyznam szczerze, że zapachy i smaki „szpitalne” nigdy do mnie nie przemawiały, ale tu doświadczenie jest jedyne w swoim rodzaju. To jest coś innego niż żywioł morza, a jednak ma w sobie coś z tego żywiołu. Smak przypomina ekstrakt, jakby olejek eteryczny; jest w nim coś chemicznego, ale nie w negatywnym tego słowa znaczeniu, lecz po prostu pierwiastek chemiczny pochodzący z natury, tylko oddzielony od niej. Na końcu wybrzmienia aromatu w nosie czuć też olejek cytrynowy. Zapach jest jak skąpane w słonej wodzie ściany nadmorskiego szpitala…
Łódź „Mona” dobija do brzegu wyspy Skye
Szpital jest opuszczony… Pamięta czasy wojen i zaraz, ale wszystkie bakterie i zarazki dawno wymarły, podobnie jak pacjenci… Wchodzę do budynku. Przede mną odrapane ściany, które przemawiają historią. Za mną żywioł morza, który kiedyś pokonał to miejsce… Biorę pierwszego łyka.
Usta: W ataku zaskakuje odrobina słodyczy. Jest jak dobrze utarta mieszanka czarnego pieprzu z lekko przypalonym cukrem. Dym najmocniej uderza w finiszu. Zarówno smak, jak i finisz są intensywne, mocne, dymne i wytrwane, ale nie suche, co jest bardzo ważne, bo intensywność nie staje się nieprzyjemna. Nawet po wybrzmieniu dymnego finiszu w ustach pozostaje subtelny posmak słodyczy, co stanowi miłe dopełnienie ogólnie ciężkiego i ostrego profilu. Jest ciężko, ale jednocześnie gładko…
Na myśl o tym, co działo się w szpitalu, robi się poważnie… Nalewam drugi kieliszek i dodaję kapkę wody. To szklanka świeżej wody, którą wychylam patrząc na odrapane ściany… Aromat staje się mniej chemiczny, a nieco bardziej morski, spokojniejszy… Siadam na krześle, na którym niegdyś przysiadał pewnie lekarz badający pacjentów… Zza drzwi dolatują stłumione dźwięki pieśni…
Remember the gallant men who drowned
On the lifeboat, “Mona” was her name…
A więc zbłądziła tu słynna łódź ratownicza „Mona” z rannymi Irlandczykami na pokładzie… Remember December ’59… Lekarzy, choć to Szkoci, zobowiązuje przede wszystkim przysięga Hipokratesa. Udzielają pomocy bojownikom. Wspomnienia tych chwil łączą się z melodią i słowami pieśni…
Ale dodanie wody do Taliskera 10 nie było dobrym krokiem. Odebrało mu dymności i – paradoksalnie – powiedziałbym, że dodało alkoholowego smaku… To uczucie opadającej adrenaliny u irlandzkich powstańców, którzy dotarli do szkockiego szpitala… Wola walki tłumiła ból, a teraz przychodzi tępe uczucie pieczenia w rozpaskudzonych ranach…
Trzeci kieliszek nalewam znów bez wody i utwierdzam się w przekonaniu, że twórcy tej whisky wiedzieli, co robią, butelkując ją w nieco większej mocy (45,8%).
Poszycie leśne. Co to za smak?
Jeszcze jedna rzecz. „Poszycie leśne” – nuta, o której piszą na stronie Domu Whisky. Zawsze fascynował mnie ten opis, a teraz po raz pierwszy mam okazję się z nim skonfrontować. Mchy i porosty, wilgotna warstwa roślinności na powierzchni gleby… Tak, coś takiego faktycznie czuć w tle jodynowego profilu. Identyfikuję także czerwoną paprykę, ale taką dobrze wkomponowaną w ogólnie pieprzny profil.
Przed szpitalem morze, za szpitalem las.
Gdy przyszedł sztorm, w wodzie brodzilim po pas;
Zniósł między nami przepaść państw, wiar i klas
Nieubłagany żywioł w ten groźny czas…
Tak brzmi w moich uszach pieśń tych, których powódź zastała w opuszczonym dziś szpitalu. Pieśń, która nigdy nie powstała i dlatego nikt jej nie słyszał… A czemu poczwórny wepchnął się rym, Taliskera o to pytajcie – nie mnie…
Podsumowanie: W każdym razie doświadczenie z Taliskerem 10 uznaję za udane i ciekawe, choć z mojej subiektywnej perspektywy muszę uznać, że morza było w nim za mało, a pikantności za dużo. Idąc za tą preferencją, szukałbym czegoś bardziej słonego, z nutą wodorostów, ale jednocześnie z większą ilością słodyczy… Wszystko było tu ciężkie, a słodycz, jak wspomniałem, nieśmiało wyglądała spośród innych smaków… Choć jedno muszę stwierdzić: nie można jej odmówić złożoności.
Jak dla mnie, przydałoby się więcej kontrastu. Aby obok smaków ciężkich i pikantnych wystąpiło więcej nut słodkich i owocowych. No i więcej morza… ale to już moja osobista obsesja 😉
Czy na tej podstawie ktoś jest w stanie mi coś doradzić?
Poprzednio w dziale recenzji whisky ukazały się: