Kontynuując swą przygodę z whisky, pozwólcie proszę, że raz jeszcze zabiorę Was na poszukiwanie tak cenionych przeze mnie klimatów morskich. Tym razem sięgam po butelkę Old Pulteney 12. Destylat pochodzi z regionu Highlands, który zazwyczaj z morzem się nie kojarzy. A jednak….
Siermiężny urok natury i nadmorskiej architektury
NOS: Sól czuć od razu. Zwęglona deska przesiąknięta morską wodą. Jestem na plaży! Dzień dobry, Morze, dzień dobry, doświadczenie whisky, jakiego szukam! Dalej czuć butwiejące molo, które skrzypi pod nogami. Alkoholu w nosie nie ma wcale – jedynie przy głębszym zaciągnięciu jest ta charakterystyczna końcówka, w której domyślam się alkoholu, ale która nie ma nic wspólnego z ostrym alkoholowym nosem, który pojawia się w krócej starzonych destylatach.
Old Pulteney 12. Tu nie ma przygody – jest po prostu wycieczka nad morze. Staję na plaży i czuję pomieszanie odprężenia z zaintrygowaniem, które budzi we mnie żywioł natury – jest „romantyka” północnego żywiołu. To zdecydowanie nie plaża nad Morzem Śródziemnym czy tym bardziej Karaibskim.
Będąc usatysfakcjonowanym tym morskim charakterem (choć ogólnie whisky jest lekka), nie mam właściwie potrzeby szukać w nosie nic więcej… Niemniej skojarzenia przychodzą same. Jest sosnowa deska dopiero co wrzucona do wody… Prawie obiłem się o nią zanurzając zanurzając nogi. Jest w tej desce świeżość, która dopiero co weszła w kontakt z żywiołem słonej wody…
Old Pulteney 12 to chwila zapomnienia. Jestem sam. Ciężkie brzemię trosk, które nawet w chwilach odpoczynku nie daje mi spokoju, na chwilę rozpływa się w orzeźwiającej wodzie. Jednocześnie nie ma w tej whisky nic pretensjonalnego – jest całkowicie naturalna w swoim zapachu. To nie są perfumy ani deser (choć czuć też coś w rodzaju tarty cytrynowej). To po prostu mariaż prymitywnej ludzkiej architektury (butwiejące molo) z bezmiarem Boskiego żywiołu, w którym objawia się w całej nagości istota tego powinowactwa – ani piękna, ani szlachetna w przeciętnej ludzkiej adaptacji, ale mająca w sobie jakąś przepastną tajemnicę małości i Ogromu.
Jest też specyficzne przeczucie niebezpieczeństwa. Ta whisky nie ma w sobie nic ze sztormu. Jesteśmy przy brzegu, ale jednak obcujemy z żywiołem, który już parę kilometrów dalej może zabić…
Czas sprawdzić, co przyniosą usta.
Old Pulteney 12 – pełnia relaksu wśród morskiego krajobrazu
USTA: Usta rozpływają się w niesamowitym kontraście gładkości (coś jakby struktura waniliowego napoju na bazie mleka), któremu dosłownie w tym samym momencie towarzyszy jakby druga linia smaku – przechodzą w finisz a obfitująca w bardzo delikatny smak wodorostów – jest jak woda, w której moczyło się wakame.
Resztki przełkniętego alkoholu szczypią po ustach, ale czuję, że jeszcze głębiej wchodzę w ten stan słodkiej niepamięci… Uwalnia się coś we mnie, coś ze mnie schodzi, tak że nawet tego nie zauważam, kiedy zatapiam się w odprężeniu, kładę na plaży – jest ciepło, ale nie ma skwaru słońca, tak że mogę nie marznąć i nie męczyć się, czując jak krople wody zamieniają się w krople potu… Przenika mnie harmonia żywiołów – woda jest we mnie, wiatr omiata moją duszę – zaciągam się morskim powietrzem, a tymczasem granica pomiędzy mną a Boskim żywiołem zaciera się… To jest doświadczenie!
Smak jest tak ekspresyjny i tak morski (choć – znów to zaznaczam – lekki i delikatny), że, podobnie jak pod koniec identyfikacji nosa, nie mam nawet ochoty szukać tu jakichś określeń dla nut smakowych… Jest po prostu świetnie!
UWAGA OGÓLNA
Doszedłem do wniosku, że – podobnie jak w cygarach – pierwsze doświadczenie jest zawsze niepowtarzalne. Towarzyszy mu największe skupienie, a więc i największa precyzja w określeniu nut smakowych i największa inspiracja. Ale w dalszym procesie opróżniania butelki dopiero oswajam się ze smakiem i lepiej go poznaję, choć (przez mniejsze skupienie na co dzień) wydaje się on mniej bogaty. Na pierwszy plan wysuwają się nieraz inne akcenty niż przy pierwszej degustacji.
I tak, gdy wracam do Old Pulteney 12, to morskie doświadczenie nie jest już aż tak silne. Powiedziałbym, że na pierwszym planie pojawia się wspomniana wyżej tarta cytrynowa i ogólnie więcej słodyczy. Morze jest obecne, ale odrobinę dalej i z naciskiem na butwiejące deski. Jest dobrze, choć na pewno nie jest to whisky, po którą miałbym ochotę sięgać codziennie. Podobnie zresztą, jak poprzednio recenzowany Talisker 10.
Pod tagiem WHISKY znajdziesz więcej tekstów na temat. A tymczasem polecam inny „marynistyczny” wpis – zainspirowany cygarem Perla del Mar: