Morze jest żywiołem, który zawsze fascynował mnie najbardziej. Dlatego swą przygodę z whisky kontynuuję poszukując morskich smaków i opowieści. Tym razem sięgam po destylat typu single malt z nadmorskiego regionu Campbeltown.
Portowe miasteczko Campbeltown
Glen Scotia to jedna z marek produkowanych w portowym miasteczku Campbeltown na półwyspie Kintyre w Szkocji. Choć miejscowość jest niewielka, to została wyodrębniona jako jeden z kilku kanonicznych regionów produkcji whisky.
Destylaty są z tego regionu do najtańszych nie należą, a to głównie za sprawą działalności destylarni Springbank, której skutecznie udało się oprzeć globalizacji i komercjalizacji. Firma pozostaje w rękach rodziny, a whisky produkowana jest własnym sumptem i tradycyjnymi metodami, dlatego podstawowe wypusty zaczynają się od kilkuset złotych, a kolekcjonerskie osiągają ceny idące w dziesiątki tysięcy…
Glen Scotia – tańszy wybór z Campbeltown
Jako że zaczynam swą przygodę z whisky, to po poznaniu i opisaniu blendu Cutty Sark 12 wybór padł na single malt Glen Scotia Campbeltown Harbour. W wyborze kierowałem się tą samą zasadą, co poprzednio, czyli miłością do morza – poszukiwaniem nut soli morskiej i im podobnych.
Jako że już z estetycznego kartoniku zachęca widok wybrzeża i hasło „morska bryza i subtelny dym”, pomyślałem, że będzie to mój pierwszy recenzowany single malt. Nie przedłużając, przejdźmy do degustacji!
Wytrawne zaskoczenie w latarni morskiej
Nos: pierwszy aromat po otwarciu butelki łagodniejszy niż w Cutty Sark 12. Od początku czuć coś morskiego – choć nie określiłbym tego bryzą, ale raczej ciężkim morskim powietrzem, pełnym wilgoci i gorąca, jakie zostaje wieczorem po upalnym dniu. Jest więc moment wytchnienia…
Jest zdecydowanie lżej. Producent twierdzi, że to zapach fiołków – marny ze mnie znawca kwiatów, więc nie jestem w stanie zweryfikować. Przy głębszym wdechu czuć coś cięższego, bardziej wytrawnego, jakby ziołowego – to chyba reklamowana przez producenta lawenda. Mamy więc całkiem udany mariaż kilku aromatów, które zachęcająco ze sobą współgrają. W porównaniu z asfaltem (a potem melasą), jaki czułem na początku w Cutty Sark, to tu muszę powiedzieć, że przeniosłem się z zatęchłego (w najlepszym tego słowa znaczeniu!) nadmorskiego miasteczka do bardziej schludnych przybytków. Nie wiem, czemu nagle skojarzyło mi się to z latarnią morską…
W każdym razie, identyfikując nos tej whisky, czuję się bliżej natury, a mojego obcowania z nią nie zakłócają nuty „miejskie”. Nie wiem, czy to zasługa single malta, ale jest od razu lepszy balans i bardziej subtelne wrażenie. Aromat bardzo łagodny, można wręcz zaciągać się tym lekko morskim powietrzem. W zapachu jest też słodycz (nuta słodowa). Wanilii nie czuję, ale niewątpliwie jest też coś kremowego. Słowem, nos wypada niezwykle przyjemnie. Jest w nim to, co lubię, czyli połączenie kremu i soli morskiej.
Usta: Zaskakują. Są bardziej wytrawne niż się spodziewałem, a po przełknięciu wybrzmiewa wręcz gorzkawą nuta drewna. W tym drzewnym finiszu jest coś z taniczności czarnej herbaty albo wspomnianych wcześniej – ale tym razem gorzkich – ziół. Drewno, choć jest gorzkie, to jednak solidne („gęsty” smak), co kieruje mnie w stronę dębu, o którym pisze jeden ze sprzedawców…
Siedzę więc w latarnii morskiej, przy masywnym dębowym stole, który nie wiadomo, jakim cudem i kto tam wniósł… Nie czuję natomiast dymu zapowiadanego przez producenta. Gdy przypomnę sobie smak dymnej (a nawet lekko dymnej) whisky, to absolutnie na ma tu czegoś podobnego. Nos jest zdecydowanie słodszy niż usta. Pozwolę destylatowi trochę „odpocząć” w kieliszku, może w miarę jak będzie się otwierał, smak lepiej zbalansuje się i straci ten mocno goryczkowy rys. Na starym dębowym biurku stoi flakon z suszoną lawendą – wszystko to, spojone ciężkim morskim powietrzem, daje specyficzny efekt, do którego trzeba się przyzwyczaić.
Czekam, czy moje usta przyzwyczają się do tej niespodziewanej goryczy. W międzyczasie wysuwam z folii cygaro Arturo Fuente Gran Reserva Churchill, którego stopa pachnie bardzo zachęcającą słodyczą… „Odpalam” jednocześnie na Amazonie książkę „The Great Good Place” Raya Oldenburga i cóż mi pozostaje, jak siedzieć dalej w tej latarni morskiej, czekając aż gorycz się zbalansuje bądź zostanie wyrównana przez słodycz w cygarze, tworząc tym samym harmonijne tło dla lektury…
Whisky chwilę postała, usta odpoczęły. W ataku jest mniej goryczy, a więcej słodu, natomiast finisz nadal gorzki, choć już nie tak przytłaczający. Być może popełniam błąd początkującego „degustatora”, że nie przyzwyczajam kubków smakowych innym, znanym trunkiem, tylko od razu sięgam po nowy.
Whisky Glen Scotia i cygaro Arturo Fuente
Zobaczmy, jak na tym tle wypadnie łagodne cygaro Arturo Fuente. Pierwsze pociągnięcia wydobywają drzewność. Więcej słodyczy wychodzi w nosie. Jeżeli chodzi o pairing z mocnymi trunkami, to zawsze problemem było dla mnie łączenie łagodnego z natury dymu cygarowego z alkoholowym, ostrym posmakiem, który „wypala” usta.
W każdym razie cygaro rozwija smak cedru i słodkich orzechów. Cygaro zdecydowanie wnosi dobrą atmosferę do mojego pokoiku na szczycie latarni. Robi się bardziej przytulnie i swojsko, a migdałowa słodycz napełnia pomieszczenie ciepłym i radosnym akcentem. Jako że siedzę pod sosnami przy podjeździe do domu, to puszczam w stojącym obok samochodzie album z tradycyjnymi szkockimi pieśniami – i tak wszystkimi zmysłami zaczynam chłonąć kojącą atmosferę…
Dźwięki muzyki dolatują z pobliskiej knajpy, gdzie muzycy szarpią za struny temperamentnie, lecz z wyczuciem, wznosząc przy tym przepojone morskim żywiołem głosy.
Biorę kolejnego łyka. Czuć więcej słodyczy, a gorzki finisz przypomina, że… w życiu nie ma lekko! 😉 Bo kto powiedział, że smak whisky ma być „przyjemny” w takich kategoriach, jakie stosujemy do smakowania choćby tarty budyniowej lub wąchania świeżych róż w przydomowym ogródku…?
Mamy tu do czynienia z innego rodzaju doświadczeniem – męskim – w którym przyjemność nie płynie z pieszczenia zmysłów, lecz z wyzwania, jakie rzuca im czynność, którą mamy do spełnienia. I tak dla mężczyzny zapach gnoju w polu może być na swój sposób rozkoszny, ponieważ ma świadomość, że właśnie on daje – jak pisał Leopold Staff – „moc życiodajną”, dzięki której urodzi się na tym polu pożywienie dla rodziny. Myślę, że zmierzenie się z ostrą torfowością (dymnością) whisky – obecną w regionie Islay – może być ukoronowaniem tego typu doświadczenia.
Glen Scotia Campbeltown Harbour. PODSUMOWANIE
Było ciekawie, aczkolwiek smak nie jest zbyt złożony. Ilość morskości i tym razem jedynie zaostrzyła mój apetyt… A dym? No cóż, ten znam jedynie z Taliskera Skye, którego raz próbowałem, ale na tej podstawie mogę stwierdzić, że ów gentle smoke, który reklamuje producent jest zdecydowanie z naciskiem na gentle, a nie na smoke.
W każdym razie z przyjemnością odhaczam swoją drugą pisarską przygodę z whisky i oczekuję na kolejne!
Poprzednio w cyklu recenzji whisky ukazało się: